Strony

niedziela, 6 listopada 2016

Do Górskiego Karabachu? Odradzałbym.

- Jak to możliwe, że USA i Kanada przesyłają nam zboże?
- To przez ich katastrofalną nadprodukcję.
Reakcja otoczenia na informację, że w trakcie objazdu Armenii zajrzymy do Górskiego Karabachu była zbliżona do reakcji postaci w reklamie "Do Katmandu".


Bliscy nas przekonali.
Polskie MSZ również -  nie ostrzega, ale stanowczo odradza podróżowania do tego nieuznawanego na arenie międzynarodowej kraju.





Republika Górskiego Karabachu jest krajem blisko związanym z Armenią, ale jako taka nawet przez Armenię nie jest uznawana. Google maps, podobnie jak społeczność międzynarodowa uznaje teren Górskiego Karabachu jako część Azerbejdżanu, natomiast rzeczywistość jest odmienna. Nie ma możliwości wjazdu - ani nawet przejezdnej drogi między Azerbejdżanem a Górskim Karabachem. Wjazd na teren Górskiego Karabachu jest traktowany jak naruszenie terytorium Azerbejdżanu, posiadanie w paszporcie wizy "nieistniejącego państwa" powoduje zakaz wjazdu na teren Azerbejdżanu i dożywotnie uznanie za "persona non grata". Mimo, że od wojny o Górski Karabach (1988-1994) minęło ponad 20 lat, to wciąż następują mniejsze i większe potyczki między zwaśnionymi stronami. Ostatnia, wojna czterodniowa miała miejsce w kwietniu 2016; uważana jest za największą od zawieszenia broni w 1994 roku, wielkość strat po obu stronach trudna jest do ocenienia, jako że obie strony deprecjonują straty po swojej stronie,  kilkukrotnie zwiększając straty po stronie przeciwnej.

Skoro już najechaliśmy Azerbejdżan, to pierwsze kroki po śniadaniu skierowaliśmy do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Górskiego Karabachu.

Tam po wypełnieniu formularzy, wniesieniu opłaty 3000 Dram od osoby (dziecko za darmo) oraz odczekaniu kilkunastu minut staliśmy się posiadaczami wizy.

Pracownik ministerstwa upewnił się, że nie chcemy mieć jej wklejonej do paszportu (może polecimy do Baku?) i już mogliśmy opuścić budynek ministerstwa. Pierwszym punktem planu było zwiedzenie miasta Shushi oraz katedry Ghazanchetsots, pod wezwaniem św. Zbawiciela. Zanim dotarliśmy do katedry zatrzymaliśmy się przy ruinach meczetu Yukhari Govhar Agha, który dziś meczetu już nie przypomina, dwa niezadaszone minarety wyglądają bardziej jak kominy niż wieże świątyni.
Tak wyglądało przed wojną...
Sama katedra wybudowana w latach 1868 - 1887 miała przypominać świątynię w Etchmiadzin - przez lata pełniła różne funkcje. Do czasu pogromu w Shushi w 1920 była kościołem, za czasów sowieckich była spichlerzem, później garażem a do 1992 siły azerskie przechowywały w niej pociski GRAD.
Po odbiciu w maju 1992 przez wojska Armenii - kościół został odbudowany i odnowiony. Wewnątrz nie było nikogo, jedynie na chwilę pojawiła się pani ze sklepu z pamiątkami. Dalej, pojechaliśmy do twierdzy Shushi, z której do dziś pozostały mury.
 
Twierdza bez większego uszczerbku przetrwała wojny światowe, jednak największe zniszczenia nastąpiły w czasie wojny o Górski Karabach. Przy wjeździe do miasta odnaleźć można pamiątki socjalizmu, natomiast wjazdu do miasta, z pobliskiego wzgórza strzeże pomnik - czołg T-72.

Pokonując wiele serpentyn i różnic wysokości dotarliśmy ponownie do Stepanakertu,

gdzie odwiedziliśmy miejscowy cmentarz
oraz zatrzymaliśmy się na chwilę przy pomniku "My - nasze góry". Pomnik stworzony z tufu wulkanicznego w 1967r przez Sargisa Baghdasaryana jest symbolem Górskiego Karabachu, znajduje się w godle nieuznawanej republiki, można go znaleźć na kartkach pocztowych czy też Dramach bitych w tym państwie. Ormianie nazywają go "Tatik yev Papik" czyli Babcia i Dziadzio.

Ruszyliśmy w dalszą drogę na północny wschód do zrównanego z ziemią miasta Agdam. Po drodze zajrzeliśmy na lotnisko Stepanakert-Khojaly.
Lotnisko do 1980 obsługiwało regularne połączenia z Erywaniem, jednak po przebudowie w 2007, kiedy powstał nowy terminal pasażerski nie wystartował stąd żaden samolot. Wynika to z faktu, że Azerbejdżan ostrzegł, że każdy z samolotów który naruszy jego przestrzeń powietrzną, niezależnie czy wojskowy czy pasażerki, zostanie zestrzelony.
Im bliżej granicy azerskiej, tym więcej transporterów opancerzonych, czołgów.
W samym Askeran - mieście, tuż przed zniszczonym miastem, każdy mężczyzna czy chłopiec na ulicy ubrany był w charakterystyczny dla wojska Górskiego Karabachu mundur khaki.
Agdam i okolice, zakazana strefa - to temat na zupełnie odrębny wpis na blogu.
Po wyjeździe z miasta ruin skierowaliśmy się polnymi drogami do wsi Vank. W Vank, główną atrakcją jest hotel Ecltectic w kształcie statku, położony nad wodospadem oraz świadectwo przełomu.
Przełomu polegającego na oddzieleniu się od ZSRR oraz uzyskaniu niezależności od Azerbejdżanu. Tym świadectwem jest .... płot. Płot ze starych samochodowych tablic rejestracyjnych, które nie zostały wykorzystane po przejściu na nowe, ormiańskie oznaczenia.
Ostatnim zaplanowanym punktem wycieczki do Karabachu była wizyta w Klasztorze Gandzasar. Kościół zbudowany został w 1238 r i przez prawie dwieście lat był siedzibą Katolikosów Wszystkich Ormian. Pnąc się w górę po serpentynach wjechaliśmy w ogromną, gęstą chmurę.
Sam klasztor spowity był nią, wokoło nie było nikogo, na szczęście kościelny otworzył nam bramę i po rosyjsku zaprosił do środka. Na zewnątrz niewiele było widać, otwarcie drzwi do świątyni spowodowało, że mgła wlała się do środka kościoła św. Jana Chrzciciela. W kościele przechowywane są relikwie św. Zachariasza, ojca Jana.
Była dopiero 16:00 ale mieliśmy świadomość długiej, 300km drogi do Erywania. Nawigacja optymistycznie oceniła czas dojazdu na wpół do ósmej, ale w takich warunkach drogowych nie było to możliwe. Sam dojazd nad Sarsang Su Anbari zajął nam prawie półtorej godziny po krętych, dziurawych drogach.
W miejscowości Heyvali zatrzymaliśmy się na krótkie tankowanie - najdroższe w trakcie całego wyjazdu. Jedyna stacja w okolicy, to i ceny o 60 Dram/litr większe niż w Armenii.
Gdy już dojechaliśmy do głównej, asfaltowej drogi pożegnaliśmy dziurawą górską ścieżkę, jednak nie był to koniec kłopotów. Lokalne władze, nie przejmują się zbytnio utrzymaniem drogi, co kilkaset metrów napotkaliśmy osypane skały na drodze, za każdym razem kiedy je omijaliśmy cieszyliśmy się że nie spadły na dach naszej Nivy.
W miejscowości Knaravan zatrzymaliśmy się przy szlabanie oraz flagach Armenii i Górskiego Karabachu. Czyżby to przejście graniczne? Brak pograniczników w pobliskim domu tylko rodzina, jedziemy dalej. Dobra asfaltowa droga skończyła się. Zaczęły się szerokie, szutrowe dziurawe ścieżki. Zaczął padać śnieg, a od dłuższego czasu nie spotkaliśmy żadnego samochodu. Ani jadącego w naszą stronę, ani w przeciwną. Po chwili sprawa się wyjaśniła, gdy znaleźliśmy się na końcu długiej kawalkady samochodów. Mąż ubrał się i poszedł zobaczyć co się stało. Okazało się że kilka godzin wcześniej osunęła się droga. 15m drogi spadło w stumetrową przepaść. Na szczęście na miejscu pracowały już służby - dwie ogromne koparki CAT: jedna gryzła górę a urobek pozostawiała drugiej, która zasypywała otwór w drodze. Innej drogi, jak przez Przełęcz Sotk, do Erywania nie ma - moglibyśmy wracać tak jak przyjechaliśmy, jednak podróż zajęłaby nam ok. 20 godzin. Zbyt wiele, by zdążyć na jutrzejszy samolot. Po odczekaniu ponad godziny - ruch został przywrócony, najpierw przejechały samochody jadące z góry, po czym ruszyliśmy i my. Gęsty śnieg padał, szutrowa droga była bardzo śliska. W drodze do miejscowości Sotk wypatrywaliśmy posterunku granicznego, minęliśmy miasteczko drogą M11 - i nic. Wszystko wskazuje na to, że w ciemnościach i śnieżycy nie zauważyliśmy posterunku i wjechaliśmy bez kontroli na terytorium Armenii. Dalsza droga przeszła już bez kłopotów, śnieg przestał padać. Po 22:00 zameldowaliśmy się w znanym nam hotelu Elysium Gallery w Erywaniu.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz