- Drogie radio, dlaczego nie cytujecie dowcipów politycznych?
- Drogi słuchaczu, bo dobrze nam z tym, że jemy biały chleb nad Morzem Czarnym, a nie odwrotnie.
Dzień obudził nas zmienną pogodą. Co prawa wieczorne mgły opadły, ale w ciągu godziny pogoda potrafiła zmienić trzykrotnie - a to lał rzęsisty deszcz, po chwili w okna świeciły promienie porannego słońca.
Na śniadaniu zameldowaliśmy się najszybciej jak to możliwe, aby wykorzystać maksymalnie światło słoneczne, w listopadzie - podobnie jak w Polsce, dni stają się krótsze. Zjedliśmy typowo górskie śniadanie - jajka oraz sery w wielu wydaniach i zapakowaliśmy się do samochodu. Hotel położony jest na wzgórzu ponad miastem Goris - wieczorem przez mgłę nie było nic widać, natomiast poranny widok na góry oraz miasto był przepiękny.
Podczas wymeldowania zauważyliśmy, że poza dwoma Francuzami byliśmy jedynymi gośćmi. Pożegnaliśmy się z właścicielem "nie zapomnijcie napisać recenzji na booking.com" i ruszyliśmy w kierunku miejscowości Halidzor, w okolicy której znajduje się dolna stacja kolejki Tatev, podziwiając okolicę, której nie widzieliśmy przemieszczając się we mgle. Kilkanaście kilometrów przez pustkowia pokonaliśmy szybko,
na miejscu zapłaciliśmy 12000 Dram (po 4000/os) za bilet powrotny kolejki "TaTever". Kolejka, tuż po wybudowaniu w 2010 roku została wpisana na listę Rekordów Guinessa jako kolejka linowa o najdłuższym odcinku bez podparcia liny. Mierzy 5752m - ma dwie stacje oraz trzy wieże podpierające.
Co prawda do klasztoru można dojechać samochodem - jednak droga jest długa, kręta i mozolna, kolejką można dostać się znacznie szybciej - podziwiając jednocześnie widoki na wieś Halidzor oraz wąwóz rzeki Vorotan. Końcowa stacja kolejki znajduje się przy klasztorze Tatev.
Klasztor został założony w IX w. n. e. w skład zespołu wchodzą kościoły św. Piotra i Pawła, św. Grzegorza Oświeciciela i św. Maryi. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od głównej świątyni - św. Piotra i Pawła, w której odbywało się niedzielne nabożeństwo.
Uczestniczyliśmy w nim dobrą godzinę, niewiele rozumiejąc z zachowania duchownych, którzy w dość ekspresyjny sposób podchodzili do wykonywanych czynności: zapalania i gaszenia świec, okadzania dymem kadzidła, czy też potrząsania "pastorałem". Jako, że wyszło słońce postanowiliśmy jeszcze wykonać kilka zdjęć okolicy,
po czym ustawiliśmy się w kolejce oczekującej na przejazd wagonika w dół.
Po kilkunastu minutach odjeżdżaliśmy już w kierunku Goris, przed którym Niva została sfotografowana na tle pomnika - bramy do miasta.
W Goris zakupiliśmy artykuły do przygotowania pikniku i pojechaliśmy do największej tego dnia atrakcji - skalnego miasta Chyndzoresk. Początkowo nawigacja skierowała nas mocno terenową drogą, która jednak okazała przejezdna dla dzieła radzieckiej myśli technicznej - Łady Nivy.
Podjechaliśmy na polankę, na której było nawet miejsce piknikowe -
tam uświadomiłam sobie, że tą drogą do wiszącego mostu nie dotrzemy.

Po
sfotografowaniu opuszczonego kościoła oraz kilku porzuconych wraków
zauważyliśmy męczącego się pod górę ZIŁ'a, przed którym jechał traktor.
Mimo że oba pojazdy dość skutecznie zdewastowały drogę, to Nivie udało się wrócić na właściwą trasę.
Po zmianie trasy dotarliśmy nad most wiszący łączący starą i nową część wsi. Historia miejscowości sięga średniowiecza, kiedy ludzie wykuwali swe domostwa w skale, zawsze tak, aby mieć domy z widokiem na piękny wąwóz, w miarę jak przybywało mieszkańców - wieś rosła w górę i domy wykuwane były coraz wyżej. W miejscowości znajdują się dwa kościoły zbudowane z kamienia - jeden bardzo opuszczony, w drugim można nawet zapalić świecę po zostawieniu drobnych na tacy.
Z parkingu w dole zobaczyliśmy most wiszący - aby do niego dotrzeć należało zejść 300 stopni w dół.
Gdy dotarliśmy do mostu spotkaliśmy dwóch mężczyzn - jednego starszego, drugi zachowywał się jak przewodnik opowiadający towarzyszowi o okolicy.
Żaden z nich nie odważył się wejść na most - my przeszliśmy nim bez problemu i zwiedziliśmy zabudowania po drugiej stronie wąwozu wraz z mniej opuszczonym kościołem.
Powrót przez most i 300 schodów do góry.
Ruszyliśmy w dalszą drogę - do Górskiego Karabachu.
Droga wydawała się znacznie lepsza - widać, że nie dawno odnowiona, dodatkowo ruch na niej jest niewielki. Tuż przed granicą - pomnik "Brama do Karabachu", z widocznymi schodowymi nawiązaniami do kościoła w Noravank.
Na granicy zameldowaliśmy się tuż przed zmrokiem.
Gdy tylko strażnik zobaczył nas, skierował na boczny parking - zwykle oznacza to dłuższy postój. Zabrał paszporty, dokumenty pojazdu, zaczął ręcznie spisywać wszystkie dane. Upewnił się, że będziemy w Stepanakercie i na pewno wyrobimy sobie wizę, bo inaczej nie wyjedziemy z kraju. Zostawił adres Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zapytał o cel i czas pobytu w kraju. Po otrzymaniu dokumentów ruszyliśmy w dalszą drogę. Drogę krętą, dziurawą i bardzo męczącą.
Niecałe 70 km jechaliśmy ponad dwie godziny. Ok. 21:00 podjechaliśmy pod recepcję hotelu "Nairi" w Stepanakercie. Tam właściciel wyjaśnił nam, że biuro podróży hotels.am nie potwierdziło naszego pobytu (mieliśmy w ręce voucher) ale na szczęście ma wolny pokój. Tak naprawdę, to wszystkie pokoje miał wolne, bo w hotelu nie przebywali inni goście poza nami. Przez cały czas wyjazdu mieliśmy szczęście do ciepłych pokoi. Jeśli nie ma gości - nie ma potrzeby ogrzewania a cały hotel się w chwilę nie zagrzeje. Tą noc spędziliśmy pod kilkoma kołdrami oraz śpiworami i kocami, które przezornie targaliśmy ze sobą przez całą drogę.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz