Poranne ciepłe słońce, wraz z afrykańskim, gorącym powietrzem nie wietrzyły największej porażki tego wyjazdu. Z balkonu podziwialiśmy boćki, które tutaj spędzają zimę, na wielu dachach i wieżach uwiły sobie zimowe gniazda.
Zeszliśmy na śniadanie, zauważyliśmy, że choć w cenie - to za wszystko ponad szwedzki stół - jajecznicę, czy parówki - trzeba dopłacać. Widać, że zasady panujące w liniach lotniczych, powoli wkradają się do - nietanich i wydawałoby się, szanujących hoteli. Godzinę później dowiedzieliśmy się, że nie uda nam się wynająć samochodu, bowiem na karcie kredytowej małżonka jest zbyt mało środków - niedawny zakup biletów do Peru i Kolumbii spowodował, że nie wystarczyło na zabezpieczenie. Oferta ubezpieczenia od braku zabezpieczenia, trzykrotnie przewyższająca wartość wynajmu skutecznie nas zniechęciła. Cóż, taki los (fado). Skoro nie będzie nam dane odwiedzić Przylądka Św. Wincentego, odpoczniemy w mieście.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do mariny, skąd po przejściu torów kolejowych stanęliśmy przy brzegu Ria Formosa, morskich bagien i roślinności namorzynowej, która w zależności od pływów, albo jest ponad, albo pod poziomem morza.
Faro, a w szczególności jego centrum nie jest zbyt duże, po zgiełku Porto oraz Lizbony z radością i niemałym zaskoczeniem podziwialiśmy zabytkowe Stare Miasto, w którym z trudem można było doszukać się jakiegoś turysty.
Dość zaskakujące, ale aby wejść do kościoła, jak i zwiedzić pobliskie kaplice - trzeba zapłacić 3.5Eur. Zwykle przykościelne muzea są płatne, jednak sam kościół zwiedzać można za darmo (jak np. u Hieronimitów). Tutaj, po wniesieniu opłaty (dziecko za darmo) mogliśmy zwiedzić wnętrze katedry,
muzeum, kaplicę czaszek,
czy też z wieży dzwonniczej podziwiać morze. Wokół cisza, pojedynczy turyści, prawdziwy relaks.
trafiliśmy pod Casa do Arco, Dom przy Łuku, w którym mieści się muzeum i informacja turystyczna. Nas zaciekawił jednak afisz zapraszający na koncert gitary portuagalskiej, w wykonaniu João Cuña. Zaskoczyło nas to, że artysta wita wszystkich przybywających, a z racji brak u innych chętnych - uczestniczyliśmy w prywatnym koncercie fado, połączonym z audiowizualną prezentacją dotyczącą tego stylu muzyki. Fado, to raczej młody gatunek muzyczny, pochodzi z XIXw. a za jego miejsce narodzin uważa się biedne dzielnice Lizbony.
To tam smutek i żal ubierała w muzykę Maria Severa, uznawana za twórczynię i pierwszą królową fado. Fado wykonywane jest najczęściej na dwóch gitarach, jedna z nich to 12-strunowa gitara portugalska, druga najczęściej to gitara klasyczna. O ile fado lizbońskie śpiewane jest przez mężczyzn i kobiety, to fado z Coimbry śpiewają tylko mężczyźni. Wynika to niejako z genezy dwóch nurtów - o ile fado w Lizbonie wyraża żal i smutek związany z trudnym losem biednych robotników, to w Coimbrze powstało w środowiskach studenckich i wyraża raczej melancholię oraz zastanowienie nad sensem życia. Co ciekawe, fado z Coimbry nie wolno nagradzać oklaskami. Z przyjemnością wysłuchaliśmy ciekawostek, mogliśmy spróbować gry na gitarze, a na koniec za darmo zwiedzić muzeum znajdujące się ponad informacją turystyczną.
Samego gitarzystę, João Cuña, spotkaliśmy jeszcze wieczorem, kiedy spacerowaliśmy po kolacji, a on grzecznie nam się ukłonił.
Potrzebny był nam ten półtoradniowy odpoczynek w słońcu, z dala od zgiełku i zatłoczonych ulic, zwłaszcza, że niebawem mieliśmy wrócić do Porto a później do codzienności w kraju.
Moim zdaniem bardzo fajnie opisany problem. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń