Pojechać do Peru i nie zobaczyć Machu Picchu, to trochę jak być w Moskwie i nie zobaczyć Kremla, w Paryżu Wieży Eiffela, czy BigBena w Londynie. Od wielu lat Machu Picchu wpisane jest na wszelkie możliwe listy dziedzictwa Unesco, jest na pierwszym miejscu wszelkich zestawień National Geographic, LonelyPlanet czy tripadvisora.
Przygotowując się do wyjazdu, na jakimś blogu, znalazłam 3 powody, dlaczego nie warto jechać:
- jest zbyt dużo ludzi
- jest zbyt drogo
- zbyt trudno jest się tam dostać.
Trudno jest nie zgodzić się z powyższymi tezami.
Co prawda obecnie dzienna ilość sprzedanych biletów ograniczona jest do 2500, to mimo wszystko swoje trzeba odstać: w kolejce do busa, w kolejce do skanowania biletów, wewnątrz, w wąskich przejściach, gdy zbierze się duża wycieczka. Ceny są absurdalne - już samo dotarcie koleją kosztowało nas 1500zł. Są co prawda patenty z dojazdem do elektrowni i przejściem torami kolejowymi, jednak coraz częściej można znaleźć informacje o ludziach podających się za pracowników kolei i wyłudzających haracz za przejście torami. Wariant ten jest również czasochłonny, bowiem wymaga prawie trzech dni, a my tyle czasu nie mieliśmy.
Spaliśmy krótko, łóżka nie były jakoś wygodne, a pokój był bardzo wilgotny. O prysznicu nie było mowy, bo woda lała się lodowata. Przed 7:00 zameldowaliśmy się na wyjątkowo skromnym śniadaniu - kilka sucharów, marmolada i kawa z mlekiem. Chwilę później wymeldowaliśmy się z hostelu, przeszliśmy rynek i ustawili w kolejce do autobusu. Mimo wczesnej pory, sporo ludzi już stało w kolejce. Wciąż ktoś się przepychał i trzeba było bardzo pilnować kolejki. Za bilety zapłaciliśmy 180Sol, były to bilety w jedną stronę - zaplanowaliśmy tylko wjazd na górę, po czym zejście na nogach. Pół godziny później jechaliśmy już serpentynami na górę drogą Hiram Bingham. Po odstaniu w kolejce i okazaniu biletów nabytych za 200Sol/os. na stronie Ministerstwa Kultury Peru weszliśmy na teren miasta.
Strona nie umożliwia kupienia biletów dla dzieci w prosty sposób, należy wypełnić wniosek, w związku z tym Kuba otrzymał bilet dorosły. I tak taniej jak u pośrednika, u którego mało co nie kupiliśmy biletów, a który za naszą trójkę zażyczył sobie prawie 1000zł.
Wybrane bilety umożliwiały wejście na Górę Machu Picchu; trzeba je nabyć z wyprzedzeniem, a chętni wpuszczani są na szlak w dwóch grupach po 200 osób. My wybraliśmy drugą grupę od 9:00 do 10:00. Trudna wspinaczka górskimi ścieżkami zaowocowała pięknymi widokami na ruiny inkaskiej osady oraz dolinę rzeki Urubamba.
Po zejściu z góry rozpoczęliśmy zwiedzanie ruin - typową dedykowaną ścieżką, rozpoczynając w domu strażnika, przy którym zderzyliśmy się z polską wycieczką Rainbow.
Dom strażnika to jeden z obiektów, który został w pełni odrestaurowany i jest kryty strzechą. Dalej przeszliśmy na Święty Plac, który z trzech stron ograniczony jest przez budowle sakralne, a z czwartej - przepaść. To najbardziej ceremonialne miejsce w Machu Picchu, znajduje się tu Dom Najwyższego Kapłana, oraz Główna Świątynia, która jak na takie miasto - jest raczej niewielka. Okna Świątyni Trzech Okien, natomiast, wychodzą na plac centralny.
Tam też na głazie zażyczył sobie fotkę, co spowodowało oburzenie strażnika.
Jak wytłumaczył, można na nim siadać, ale nie wolno się kłaść (jakby była jakaś różnica).
Na wzniesieniu znajduje się inny kamień - intihuatana, kamień z wyrzeźbioną kolumienką, który służył Inkom do określania dat przesileń, a kapłani w równonoc "wiązali słońce na łańcuchu".
W tym miejscu Pachachuti mógł rozmawiać z bogami, w tym miejscu wytyczona została axis mundi - oś świata. Później zeszliśmy na plac centralny,
Trochę się tam rozluźniło, wycieczki wciąż kotłowały się przy świątyniach, a w części pełniącej funkcje mieszkalne można było sobie pozwolić na luźną sesję, bez obaw że ktoś wejdzie w kadr.
Dalej przeszliśmy do kompleksu więziennego, po zwiedzeniu którego w końcu odnaleźliśmy Świątynię Kondora.
Prawdopodobnie przez tłumy pominęliśmy majstersztyk precyzji kamieniarstwa - dom strażnika fontanny, pałac księżniczki oraz grobowiec królewski z ołtarzem symbolizującym trzy światy Inków: podziemie, ziemię i niebo.
Tutaj po raz kolejny weszliśmy w konflikt z innym strażnikiem, który kazał nam zrobić duże kółko, bo podobnież idziemy pod prąd. Tam też podziwiać można, w jaki sposób Inkowie ujarzmili wodę, pięknymi kaskadami woda spływa w dół,
a za pomocą prostych i niewielkich tam można by nią nawadniać tarasy znajdujące się poniżej. Minęła 13:00, chociaż zobaczyliśmy wszystkie punkty to pozostał niedosyt, że trzeba już wyjść by zdążyć na pociąg. Po nabyciu strasznie drogiej wody z automatu (8Sol/0.5l) ruszyliśmy pieszo w dół. Droga była bardzo trudna, upał i wilgotność, co by nie było dżungli dawały popalić - do pokonania było 500m w pionie i 6km w poziomie.
Całość zejścia zajęła nam ponad 1.5h, w trakcie niewiele brakło a byśmy nie zeszli (z tego świata), ale po kilku odpoczynkach, przejściu przez most wiszący udało się dotrzeć na rynek w Aguas Calientes,
gdzie po zjedzeniu empanadas oraz sesji zdjęciowej,
zgubieniu się na targu przylegającym do dworca,
zderzeniu z tą samą wycieczką Rainbow, odczekaniu na dworcu - usiedliśmy w pociągu Inca Rail do Ollantaytambo.
Dotarliśmy tam wieczorem, po kilkunastominutowym spacerze zameldowaliśmy się w Hostelu Andean Moon, w którym czekały na nas bagaże zostawione dzień wcześniej. Sen przyszedł szybko.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz