Strony

niedziela, 30 kwietnia 2017

Śladami kultury Nasca...

Do Nazca przyjechaliśmy o 22:00. Co prawda, hostel Boulevard został wybrany ze względu na niewielką odległość od przystanku Cruz del Sur, to jego właściciel witał nas już w drzwiach dworca. Umieścił bagaże w samochodzie i zawiózł nas te 300m do hostelu. Gdy położyliśmy się z Kubą spać  mąż wziął paszporty i poszedł nas zameldować. Wrócił w środku nocy, trzeźwy jak świnia i bardzo zadowolony. Zakomunikował, że cały kolejny dzień jest już zorganizowany, że wytargował na wycieczkach 40$ i 150 Soli. Ponieważ sam zbyt dobrze nie mówi po hiszpańsku, to po wtrąceniu kilku słów po włosku, okazało się że właściciel świetnie mówi w tym języku i choć po angielsku słabo, to znaleźli wspólny język.
Widok z pokoju


Tak naprawdę, to prowadzi on biuro turystyczne, a hostel to ma tak jako dodatkowe hobby, wspomagające główną działalność.
Sam hostel przynosi na myśl klimat znany z filmów akcji - wąskie korytarze, klaksony samochodów, gwar ulicy a z drugiej strony czeluści, wąskich korytarzy nie wiadomo dokąd.
Pierwszą atrakcją dnia, był lot samolotem nad płaskowyżem Nazca., do którego jechaliśmy krętymi uliczkami miasta.
Na czczo, bez śniadania.
Większość wycieczek zorganizowanych wynajmuje duże samoloty, w których mieści się 12 pasażerów, nie wszyscy siedzą przy oknie, a piloci nie są zbyt skorzy do ewolucji. Chłopcy polecieli niewielką, czteroosobową awionetką, za wytargowane 80$/os + obowiązkowy podatek 30Sol. Ja zostałam na lotnisku, mój błędnik nie toleruje takich wrażeń.
Chłopcy polecieli na 35minut, wraz z szwajcarską parą z naszego hostelu. Otrzymali pełny pakiet inclusive, piloci przechylając samolot to na lewo, to na prawo dokładnie pokazali wszystkie figury, a nawet raz wykonali nawrót, żeby powtórzyć ujęcie.
Kubie się bardzo podobało, jednak tych ewolucji było tak dużo, że z samolotu wysiadł trochę słaby. Sensacji jednak nie było, prawidłowa kolejność - "najpierw latanie, potem śniadanie" ma swoją zasadność.

 
Śniadanie było raczej skromne, tradycyjna jajecznica oraz bułki z dżemem. Umówiliśmy się z właścicielem na wycieczki o 14:00, w pakiecie połączonym na zwiedzanie akweduktów oraz platformy widokowe, abym i ja mogła, bez (r)ewolucji obejrzeć fragment geoglifów.
Akwedukty, podobnie jak znane w świecie kształty pochodzą z czasu kultury Nasca, którą datuje się na ok. 1600-2000 lat temu. Co bardzo zaskakuje, to kunszt sztuki inżynierskiej, akwedukty działają do dzisiaj dostarczając wodę na pobliskie pola oraz poprzez ogromny zbiornik - zaopatrując całe miasto. Woda jest wyjątkowo czysta - spływa ze szczelin górskich, przez co nie zawiera błota i nie wymaga dodatkowego filtrowania. Mimo wielu trzęsień ziemi, woda wciąż płynie. To co mnie również zaskoczyło, to że byliśmy zupełnie sami - o ile miasto jest gwarne, na lotnisku zawsze można znaleźć jakąś europejską wycieczkę, to do akweduktów nikt nie zagląda. Ujęcia wody dostępne są za pomocą prostych, spiralnych zejść, tak jak jak je zaprojektowali przedstawiciele kultury Nasca.
Kolejnym punktem wycieczki była wizyta w warsztacie ceramicznym, niestety właściciel gdzieś zabalował, więc zajrzeliśmy do pobliskiej tkalni. Stosowana wełna, pochodzi oczywiście z pierwszego strzyżenia alpaki "baby alpaca", przez co jest wyjątkowo delikatna i miękka. Alpaki służyły i służą na różny sposób: dają mleko, wełnę, są zwierzętami jucznymi, oraz mięso - chociaż delikatne, to wyjątkowo nie odpowiada mi stosowany tutaj wachlarz przypraw.

 
Wełnę przędzie się na drobne i cienkie nici, które później barwi się za pomocą naturalnych barwników uzyskiwanych ze skał, roślin, larw owadów po czy barwy utrwala się stosując ... dziecięcy mocz. Tkanie wymaga niesamowitej cierpliwości, sam warsztat nie różni się jednak od narzędzi stosowanych w Europie.
Właścicielka warsztatu pokazała również proces produkcji klejnotów, wytapiania srebra, umieszczania kolorowych wstawek z metali szlachetnych oraz polerowania na błysk.
Gdy już odnalazł się właściciel zakładu garncarskiego, rozpoczął się prawdziwy show. Przywitał nas po polsku, jak się okazuje ma stałą współpracę z Danuta Travel Service, przez co świetnie radzi sobie z polskimi słowami.
Sam warsztat założony został w latach '40tych przez jego ojca, który uczestniczył w wykopaliskach archeologicznych i zdobył wiedzą o metodach garncarskich stosowanych przez kulturę Nasca. Wszystko pochodzi od "pacha mama", co w języku quechua tłumaczy się jako Matka Ziemia. Glina rozmiękczana jest wodą i utwardzana za pomocą dodatku piasku wulkanicznego. Później formuje się kształt - palcami i ostrzem noża. Naczynie na wodę musi mieć "dziubek" przez który leci woda, oraz "mostek" za który się je trzyma. Kolory zapewniają rudy metali oraz ich mieszanki. Również Matka Ziemia zapewnia piec, w którym ceramika jest wypalana w temperaturze sięgającej 800C.


Właściciel hostelu umówił się z kierowcą, którego zadaniem było dostarczenie nas na punkty widokowe. Przy wjeździe na Panamericanę problem - kierowca nie miał odpowiednich dokumentów, ale po opłaceniu łapówki "na colę" pojechaliśmy dalej. Pierwszy punkt widokowy to "Mirador Palpa", mało znany i rzadko odwiedzany przez turystów. Są to trzy rysunki na skale - nie poziomo jak większość w Nasca, a pod kątem - na ścianie. Geoglify przedstawiają, a w każdym razie tak są interpretowane - rodzinę królewską, szamana oraz kawię domową.
Zapłaciliśmy za wejście na wieżę i z niej podziwialiśmy w późnym słońcu te obrazy. Dalej kierowca zawiózł nas na platformę w pobliżu "jaszczurki" oraz "rąk". Z bliska obrazy wyglądają zupełnie inaczej, widać, że są wyryte na 20-30cm, a ich doskonała widoczność wynika z odgarniętej skały i  gipsowej gleby, która swoją bielą wzmacnia wyrazistość kształtów.
Ostatnim punktem było niewielkie wzniesienie, jednak nie widać z niego żadnych kształtów poza trójkątami i liniami będącymi elementem kalendarza astronomicznego.
Po powrocie zjedliśmy późny obiad i o 21:00 zameldowaliśmy się na dworcu, na którym tradycyjnie i po już po raz ostatni wsiedliśmy do autobusu Cruz del Sur. Tym razem, autobus nocny - zatem zamówiliśmy pakiet VIP z fotelami rozkładanymi do 160stopni, tak by wygodnie wyspać się w drodze do Arequipy.