Wstaliśmy, na luzie, bowiem lot powrotny do Dubaju przewidywany był dopiero o drugiej w nocy.
Spojrzałam, a za oknem jak zwykle smog i poranna mgła, ale za to piękny widok na KL Tower (górującą na miastem wieżę telewizyjną),
poszliśmy na śniadanie. Sala śniadań, cała obwieszona foto-kadrami z Kuala Lumpur, bardzo zainspirowała mnie, co do dnia dzisiejszego i do tego, co jeszcze pojedziemy zobaczyć.
Wybór padł, w pierwszej kolejności na wizytę w Cathedral of Saint Mary the Virgin, diecezji zachodniej w Malezji, w anglikańskim kościele prowincji Azji Południowo-Wschodniej. Całkiem nie wiem, dlaczego świątynia umknęła nam będąc w okolicy Merdeka Sqauare (gdzie robiliśmy zwariowane zdjęcia), czy też pałacu Bangdunan Sultan Abdul Samad.
Gdy wyszliśmy ze stacji Masid Jamek, oczom naszym ukazał się organizowany w okolicach błoń - Merdeka Square, całkiem legalny rajd samochodowy na 1/4 mili. Nie mogliśmy pominąć tej imprezy, zwłaszcza, że niektóre samochody sportowe, widziałam po raz pierwszy w życiu.
Pięknie to wszystko wyglądało, pod pałacem sułtana Kuala Lumpur.
Kiedy postanowiliśmy zobaczyć, jak wygląda meta, spotkała nas kolejna ciekawostka. Wytwórnia BollywooD Kuala Lumpur, kręciła teledysk, z jakąś lokalną gwiazdą, na który przez przypadek załapaliśmy się (chyba jednak nas wytną).
Tak więc, dość okrężną drogą, w 40 stopniowym upale i 100% wilgotności dotarliśmy, w końcu do Anglikańskiego Kościoła Mariackiego.
Muszę przyznać, że dawno, nie czułam się tak dobrze i spokojnie, słuchając psalmów śpiewanych przez brytyjską grupę turystów, w klimatyzowanych i jednak bardzo bliskich naszej kulturze pomieszczeniach kościelnych. Bez żadnych muzułmanów, hinduistów czy buddystów.
Mogłabym tu przesiedzieć, już do końca dnia.
Ustalony jednak wcześniej z moją rodziną plan wycieczki, nie pozwalał aż na tak długi relaks.
Tutaj pragnę pochylić czoła naszym katolickim farożom, że nie pozwalają cywilnym samochodom na wjazd na teren kościoła. Przedarcie się bowiem poprzez kawalkadę samochodów, jest bardzo, bardzo niekomfortowe, a przede wszystkim niweczy piękny widok fasady, w tym przypadku gotyckiej świątyni.
Ponieważ Kuba miał obiecane, już w Singapurze, Zoo, które ze względu na brak czasu nie odwiedziliśmy, teraz postanowiliśmy odwiedzić KL Bird Park, do którego mieliśmy blisko, piechotą.
To blisko (prawie 2 km, w linii prostej), spowodowało, że niewielka ranka na dużym palcu stopy mojego męża, po kontakcie z rafą na Tengah Islad, przerodziła się w wielką jątrzącą się, brzydką ranę, już na całej stopie. Upał dawał się we znaki bardzo a do tego cierpienie Marcina, spowodowało, że pieliśmy się powolutku do góry, na teren olbrzymiego kompleksu Taman Tasik.
Wtedy to napotkaliśmy bardzo przychylnego Pana (tambylca), który, zaniepokojony naszą powolną wspinaczką, zapytał czy nam jakoś nie pomoc.
Idąc powoli, rozpoczęliśmy miłą pogawędkę, typu skąd jesteśmy, itd. Kiedy zdradziliśmy, że przyjechaliśmy z Polski, miły Pan powiedział:
"Oh, Poland, Warsaw, Hitler",
wtedy my zaskoczeni, że nie,
"Hitler, was born in Austria, but he was German".
Wtedy miły Pan, nie chcąc słyszeć, żadnych wyjaśnień na ten temat, żadnej historii, obrócił się na pięcie i zaczął niemalże biec w stronę przeciwną.
Wiemy i rozumiemy, teraz, dlaczego są; "polskie obozy zagłady". Taki jest poziom szkolnictwa, w dalekich i nie tylko dalekich, krajach.
Jest to przykre.
Doszliśmy do KL Bird Park, cena dość zaporowa, w sumie zapłaciliśmy 140MYR, ale wizyta, przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Wielka, przeogromna ptasia woliera, a w środku my i ptaki, po prostu, cudownie.
Po raz pierwszy w życiu, byłam tak blisko, oswojonych dzikich ptaków; zdjęcia..., bajka, atmosfera, powalające.
Za 15MYR, Kuba mógł wziąć na ręce, dowolnie wybrane przez siebie ptaki.
Mógł też nakarmić strusie Emu.
Następnie wzięliśmy udział w show, w którym widzieliśmy oswojone, kaczki, kury, orły, papugi, i inne.
Potem zostaliśmy zaproszeni, na porę karmienia przez pelikany i ptaki podobne do bocianów - dławigady indyjskie.
Następnie po raz kolejny przeszliśmy przez strefę papug,
strefę piskląt,
oraz sów, z których większość była tak zmęczona, że smacznie spała.
W końcu dotarliśmy do siedlisk, w których ptaki żyją, w naturalnych warunkach.
Pod koniec wizyty zaczęło nieźle padać, rzęsistym, tropikalnym, ciepłym deszczem, stan stopy Marcina, nie rokował dobrze, nie było zatem żadnych możliwości na powrót piechotą 2,5 km do stacji kolejki Masid Jamek (skąd przyjechaliśmy) i stamtąd ewentualnego kierowania się dalej. Na szczęście pod KL Bird Park, istnieje postój taxi. Skorzystaliśmy; za przejazd do upragnionego Petronas Towers, w strugach deszczu zapłaciliśmy 25MYR.
![]() |
Okolice PetronasTowers w strugach deszczu |
Weszliśmy, wjechaliśmy na szóste piętro i zjedliśmy obiadokolację, jednakże wcześniej odwiedziliśmy Pana Aptekarza, w bogato zaopatrzonym we wszystko Pharmacy, a w szczególności profesjonalne opatrunki i antybiotyki na ranę (od teraz stopa zaczęła się goić), Widok wnętrz był oszałamiający.
Burza (pioruny) trochę się uspokoiła, jednakże deszcz nie ustępował ani na chwilę, postanowiliśmy więc wyjść trochę na zewnątrz, celem zrobienia obiecanych sobie "dziennych" fotek:
W związku z brakiem możliwości poprawy pogody, choć grająca fontanna na chwilę włączyła się,
postanowiliśmy wrócić do hotelu, po bagaże, zahaczając o Little India. Jednak deszcz wciąż lał i zacinał i ze zwiedzania dzielnicy hinduistycznej, trochę nici, przeczekaliśmy trochę, jednak
cóż, trzeba było jechać na lotnisko, gdzie z KL poprzez DBX, dotarlismy do BUD a stamtąd do domu.
Tak zakończyła się nasza, cudowna, wspaniała, podróż życia. Mam nadzieję, że nie ostatnia.
Rana na stopie, po zaaplikowaniu dedykowanych lekarstw, zaczęła się goić "w oczach".
Jak piszę te słowa, nie ma po niej praktycznie ani śladu.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz