Strony

niedziela, 31 lipca 2016

Malezja - podsumowanie, czyli spojrzenie już chłodnym okiem...

Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.                                  Ryszard Kapuściński (z książki "Podróże z Herodotem")


Teraz już całkiem, na chłodno (będąc w chłodnym kraju), wiedząc na pewno, że nikt z nas nie przywlókł malarii ani dengi, tudzież innego paskudztwa, czas, na zamieszczenie małego podsumowania.
Była  to kolejna podróż życia i marzeń, którą zrealizowaliśmy,  grubo w ponad 100%.
Malezja bowiem, choć położona w Azji Południowo-Wschodniej, dzięki kolonialnej przeszłości stanowi, bez żadnej przesady, Azję w pigułce. Mogliśmy będąc na jej terenie, poznać mieszankę kultur, charakteryzującą się odmienną religią, zachowaniem, stylem i poziomem życia mieszkańców. Poznaliśmy muzułmanów, hinduistów i buddystów. Zobaczyliśmy obraz ludzi mieszkających w pałacach, pięknych rezydencjach i apartamentach i ludzi mieszkających w domkach na wodzie, domkach z kartonu i lepiankach. Muszę przyznać, że styl życia tych drugich był dla mnie bardziej barwny, ciekawy i chyba automatycznie poświęciłam im więcej czasu.
Najdroższe...
Przeciętne....
Typowe...
Malownicze i kolorowe, w mojej ocenie wcale nie najbiedniejsze...
Na palach...
Wszędzie spotykane "szybkie" środki lokomocji...
Wypoczynek przed pracą...
Jednakże wszyscy byli otwarci, zwłaszcza dla "białych" obcokrajowców, praktycznie cały czas byli uśmiechnięci, życzliwi, chętni na pogawędkę oraz zdjęcie z nami. Ale przyznać muszę, że praktycznie, nic nie widzą o Polsce, gdzie leży, dopiero wskazówka, że w środku Europy pomiędzy Niemcami a Rosją i podanie nazwiska Lewandowski, coś kojarzą, nic poza tym.
Główną religią jest islam i Malezja uważana jest za kraj muzułmański, w mojej ocenie panuje tu jednak bardziej umiarkowany islam, bowiem mogliśmy obejrzeć z bliska i wejść do środka, do wszystkich meczetów, spotkanych na drodze. A nie wolno nam było tego zrobić w żadnym arabskim państwie: Egipcie, Tunezji, Katarze ani nawet w Turcji. 
Będąc w Korei Południowej, trafiliśmy na święto urodzin Buddy i uczestniczyliśmy w Wielkiej Paradzie Lampionów Lotosu.
Teraz będąc w Malezji mogliśmy zobaczyć jak muzułmanie świętują koniec Ramadanu, Hari Raya Puasa.
Koniec ramadanu, a ściślej - pierwsze dni następującego po nim miesiąca szawwal - to Id al-Fitr, święto zakończenia postu.
Jeden z licznych plakatów dotyczących Świąt Hari Raya...
Zwykle trwa ono 4-5 dni, i podobnie jak nasze Boże Narodzenie, jest okazją do zjazdów rodzinnych. Jednakże ich spotkania odbywają się poza domem, przez co wszelkie możliwe restauracja stają się zatłoczone, w restauracjach przewalają się "góry" jedzenia, na ulicach Kuala Lumpur panuje jeszcze większy niż zwykle ścisk i chaos oraz niekończący się traffic jam. 
Traffic jam...
Muzułmanki natomiast przywdziewają odświętne szaty, które w tej części świata, zrobione są z przepięknych jedwabi i kolorowych batików. A co ciekawe, wybierająca się do restauracji rodzina, ubiera się w jedwabie, w tej samej tonacji kolorystycznej (taki przykład z internetu).
źródło: kaodim.com
Tutaj pragnę wspomnieć, że gdyby nie Hari Raya, nie mielibyśmy szans, na odwiedziny największego pałacu świata, w najbogatszym Państwie świata Brunei Darussalam, tym bardziej nie mielibyśmy szans na uścisk dłoni ich wysokości Sułtana Hassanala Bolkiah'a i sułtany Raji Isteri Pengiran Anak Hajjah Saleh'y, ich rodzin i najważniejszych osób w państwie. Ta wizyta była dla mnie najcenniejszą w całej wyprawie.

Cieszyliśmy się zawsze, indyjską przestrzenią kulturalną, odwiedzając dzielnice Little India zarówno w Kuala Lumpur jak i Singapurze.
Little India w Kuala Lumpur...
Little India w Singapurze...
Mogliśmy podziwiać przyprawiające o zawrót głowy, liczne świątynie hinduistyczne, poruszając się boso, pomiędzy intensywnie kolorowymi, fantazyjnymi figurami i posągami bóstw, bogów, krów,
W Batu Caves...
lwów, słoni, cieląt, pomiędzy kolorowymi lampionami, spoglądając na półnagich kapłanów, którzy nosili lampy oliwne, miseczki z kunkum oraz inne rekwizyty. 
Modląca się w swoisty sposób grupa hinduistów...
Wdychaliśmy zapach kadzideł, kwiatów i innych wonności.
Słuchaliśmy, przy tym, przeraźliwie głośnej muzyki, muzyka bowiem, ma charakter misteryjny, muzyk traktuje swoje dzieło jako ofiarę dla bogów, a uczestniczący w tej ofierze słuchacze mogą dzięki niej odnajdywać swoją prawdziwą naturę. My też po jakimś czasie wpadaliśmy, w jakiś dziwny trans, przez co muzyka jakby stawała się być niesłyszalna, zdawała się nam nie przeszkadzać.
Widzieliśmy, niezrozumiałe dla nas rytuały, odprawiane od stuleci i ofiary składane pod ołtarzami. 
A będąc w Sri Mariamman Temple w Singapurze, byliśmy nawet częstowani miseczką ryżu.

Zawsze też odwiedzaliśmy Chinatown,
aby zobaczyć autentyczne chińskie restauracyjki, stragany i świątynie buddyjskie. Ogromne wrażenie wywarła, na mnie Świątynia Zęba Buddy (The Buddha Tooth Relic Temple) w Singapurze, jest ona prawdziwym dziełem sztuki, pięknie wykończone wnętrze wręcz kapie złotem, a liczba małych posągów Buddy, jest nie policzalna.
Spadziste, wielopoziomowe dachy pałacu, kontrastują na tle wysokich wieżowców, które wyrosły dookoła, tutaj na dobre stare łączy się z nowym.
W tej świątyni, Kuba miał swój moment, dostał w prezencie i mógł zapalić kadzidełko, umieszczając je w pięknie rzeźbionej glinianej misie.
Jako, że w trakcie każdej wyprawy, oprócz sfery kulturowej, liczą się również, obiekty będące na top 10 miejsc, wartych do odwiedzenia, nie mogliśmy pominąć zarówno Petronas Towers w KL jak i Marina Sand Bay w Singapurze. 
Kubie bardzo zależało aby odbyć przejażdżkę Skyflyierem, w Singapurze:
a mnie aby odwiedzić ogrody Gardens by the Bay.
Jednakże wyprawa, to nie tylko świątynie, domy, budynki i domy, to także lokalna przyroda. Tej też poświęciliśmy nie mało chwil.
Przedzieraliśmy się przez dżunglę na Borneo, o dziwo nie ugryzł nas ani jeden komar ani żaden inny insekt (przed podróżą nabyliśmy stosowne repelenty, które podziałały doskonale),
Poznana e dżungli, wesoła rodzina z Sandakanu
płynęliśmy łodzią, dziką rzeką, pośród lasów namorzynowych i deszczowych w dżungli Borneo,
odwiedziliśmy sanktuarium orangutanów, a jego mieszkańcy okazali niezwykłą nam przychylność i cierpliwość, bo pozwolili się sfotografować.
Wizyta na wyspie Borneo, była dla mnie ważna, z dwóch powodów. Będąc małą dziewczynką uwielbiałam programy z serii "Pieprz i Wanilia". Tony Halik i Elżbieta Dzikowska, mnóstwo w różnych latach i seriach, poświęcili czasu, wyspie, jej przyrodzie i egzotyce, wtedy to opowiadania o podróżach na jedną z większych wysp świata były jednymi z moich ulubionych. Później Martyna Wojciechowska, w autorskim programie "Kobieta na krańcu świata, pięknie ukazała sierociniec dla orangutanów na Borneo. Wiedząc, co się jej później przytrafiło, jej zmagania z chorobą, wizyta w ich sanktuarium była jedną z najważniejszych a zarazem najpiękniejszych punktów naszej podróży.
Sanktuarium nie jest zwykłym zoo, to terytorium, swoisty rezerwat, w którym, ludzie lasu są szczęśliwi, żyją swobodnie, będąc doglądane, leczone i dokarmiane.
W Kuala Lumpur odwiedziliśmy natomiast niezwykle zoo, rezerwat ptaków KL Birds Park.
Tutaj w mega wielkiej wolierze, odwiedzający poruszają się pośród ptaków, żyjących w swoich naturalnych siedliskach.
Spotkanie z ptactwem, oko w oko, jest przeżyciem niesamowitym. Aż chciałoby się, żeby choć namiastka takiego parku, znajdowała się w którymkolwiek ogrodzie zoologicznym w Polsce, czy Europie.

Nie obyło się bez leniuchowania ale i też aktywnego wypoczynku, bowiem przez kilka dni na bezludnej wyspie Lang Tengah Island, poszukiwaliśmy dzikiej przyrody w Morzu Południowo-Chińskim. W okolicach Malezyjskich wysp, są podobno najlepsze na świecie miejsca do wykonywania podwodnej makrofotografii, a plaże najpiękniejsze, obfite w przeróżne muszle i elementy wyrzuconej na brzeg rafy. W trakcie pobytu w Egipcie, pod żadnym pozorem nie wolno było wywozić nam rafy, tutaj, z racji ich ogromnych ilości, nikt nie robi z tego problemu.
Podsumowując, Malezja pozytywnie mnie (nas) zaskoczyła, z jednej strony jest multikulturowa, co bardzo odróżnia ją od Polski, a z drugiej ma w sobie dużo z Europy, co sprawia, że turysta dobrze się tam czuje, również przez to, że większość bardzo dobrze mówi po angielsku. Cała nasza rodzina, znalazła w niej coś dla siebie.
Mam wrażenie, że Kuba bardzo wydoroślał, wszyscy mówią, że wyrósł (może to wpływ równikowego słońca), doskonale wie, w jakich krajach był, interesowały go i to bardzo zawiłości i różnice kulturowe ludzi, zawsze o coś dopytywał. Dzisiaj wspaniale potrafi odróżnić muzułmanina, chińczyka, czy hinduistę. A w trakcie transmisji telewizyjnej z wizyty Ojca Świętego z okazji Światowych Dni Młodzieży w Polsce, wyłowił z pośród tłumu na Krakowskich Błoniach, flagi malezyjską i brunejską.
Podsumowanie nie byłoby kompletne, abym kilku słów nie poświęciła kuchni malajskiej, podróże kulinarne, nie są jednak moją domeną i w trakcie wyjazdu ograniczyliśmy się jedynie do pojedynczych, prób degustacji kuchni, która w opinii wielu należy do najsmaczniejszych na świecie. Kolorowa, wonna, ostra, przepełniona curry.
Spróbowaliśmy narodowej potrawy Nasi Lemak, gotowany ryż w śmietanie kokosowej, z warzywami, trawą cytrynową, grilowanymi wiórkami kurczaka, fasolką i jajkiem sadzonym lub jajkiem na twardo. Tutaj wersja pięknie podana.
Jest to potrawa podawana głównie na śniadanie, jej elementy, już w nie tak pięknej oprawie, spożywaliśmy praktycznie codziennie.
Skusiliśmy się na malajsko-indonezyjski Chicken Satay, z kawałków kurczaka, w przyprawie curry, nadzianych na patyczki bambusowe, podawanych z różnymi sosami. Potrawa ta, także w wersji z patelni wok, bardzo przypadła do gustu Kubie, który praktycznie w trakcie wyprawy stronił od wszystkiego co orientalne.
Wersja patyczkowa
Wersja z woka z nudlami sojowymi z pietruszką
Będąc w Korei Południowej bardzo smakował mi Bibimbap, tutaj skosztowaliśmy, lokalnej odmiany z krewetkami i małżami. No cóż, jedząc danie z tymi ostatnimi miałam po prostu wrażenie, że przyprawy nie są w stanie przełamać smaku, sama nie wiem jakiego (skarpetki, przemieszanej z zapachem mułu).
A mówią, że owoc duriana, ma niepowtarzalny zapach i osobliwy smak. Na konsumpcję króla malezyjskich owoców, nie zdecydowaliśmy się.
Skosztowaliśmy jeszcze, rosołu vege - warzywa, zasmażane, w czerwonym sosie curry z tofu.
W trakcie podróży wszystko doskonale zadziałało, nie było żadnych opóźnień ani niespodzianek, każdy zaplanowany dzień wyprawy został zrealizowany z nawiązką, choć doświadczyliśmy nocnej burzy tropikalnej, jadąc poprzez wąskie i nieoświetlone drogi Borneo, jednak to również jest element przygody.
Bardzo żałuję jedynie, że nie odwiedziliśmy wyspy Penang i klimatycznego miasta Geogretown, jest tam bowiem cała masa charakterystycznych murali, a ja uwielbiam dobry i mocny street-art. Na wyspie tej są także wolno żyjące żółwie wodne, które widzieliśmy tylko w akwarium w Kota Kinabalu.

A w statystykach wyglądało, to tak:
Wylataliśmy 23.488 km , w czasie 11 lotów, obsługiwanych przez 5 linii lotniczych.
przepłynęliśmy 60 km motorówką oraz przejechaliśmy 1150 km dwoma wypożyczonymi samochodami,


A na to wszystko..., wydaliśmy około 13 tys. PLN.

sobota, 23 lipca 2016

Kuala Lumpur - dzień ostatni, czyli dorzynki

Wstaliśmy, na luzie, bowiem lot powrotny do Dubaju przewidywany był dopiero o drugiej w nocy.
Spojrzałam, a za oknem jak zwykle smog i poranna mgła, ale za to piękny widok na KL Tower (górującą na miastem wieżę telewizyjną),

poszliśmy na śniadanie. Sala śniadań, cała obwieszona foto-kadrami z Kuala Lumpur, bardzo zainspirowała mnie, co do dnia dzisiejszego i do tego, co jeszcze pojedziemy zobaczyć.
Wybór padł, w pierwszej kolejności na wizytę w Cathedral of Saint Mary the Virgin, diecezji zachodniej w Malezji, w anglikańskim kościele prowincji Azji Południowo-Wschodniej. Całkiem nie wiem, dlaczego świątynia umknęła nam będąc w okolicy Merdeka Sqauare (gdzie robiliśmy zwariowane zdjęcia), czy też pałacu Bangdunan Sultan Abdul Samad.
Gdy wyszliśmy ze stacji Masid Jamek, oczom naszym ukazał się  organizowany w okolicach błoń - Merdeka Square, całkiem legalny rajd samochodowy na 1/4 mili. Nie mogliśmy pominąć tej imprezy, zwłaszcza, że niektóre samochody sportowe, widziałam po raz pierwszy w życiu.

Pięknie to wszystko wyglądało, pod pałacem sułtana Kuala Lumpur.
Kiedy postanowiliśmy zobaczyć, jak wygląda meta, spotkała nas kolejna ciekawostka. Wytwórnia BollywooD Kuala Lumpur, kręciła teledysk, z jakąś lokalną gwiazdą, na który przez przypadek załapaliśmy się (chyba jednak nas wytną). 
Tak więc, dość okrężną drogą, w 40 stopniowym upale i 100% wilgotności dotarliśmy, w końcu do Anglikańskiego Kościoła Mariackiego.
Muszę przyznać, że dawno, nie czułam się tak dobrze i spokojnie, słuchając psalmów śpiewanych przez brytyjską grupę turystów, w klimatyzowanych i jednak bardzo bliskich naszej kulturze pomieszczeniach kościelnych. Bez żadnych muzułmanów, hinduistów czy buddystów.
Mogłabym tu przesiedzieć, już do końca dnia.
Ustalony jednak wcześniej z moją rodziną plan wycieczki, nie pozwalał aż na tak długi relaks.
Tutaj pragnę pochylić czoła naszym katolickim farożom, że nie pozwalają cywilnym samochodom na wjazd na teren kościoła. Przedarcie się bowiem poprzez kawalkadę samochodów, jest bardzo, bardzo niekomfortowe, a przede wszystkim niweczy piękny widok fasady, w tym przypadku gotyckiej świątyni.
Ponieważ Kuba miał obiecane, już w Singapurze, Zoo, które ze względu na brak czasu nie odwiedziliśmy, teraz postanowiliśmy odwiedzić KL Bird Park, do którego mieliśmy blisko, piechotą.
To blisko (prawie 2 km, w linii prostej), spowodowało, że niewielka ranka na dużym palcu stopy mojego męża, po kontakcie z rafą na Tengah Islad, przerodziła się w wielką jątrzącą się, brzydką ranę, już na całej stopie. Upał dawał się we znaki bardzo a do tego cierpienie Marcina, spowodowało, że pieliśmy się powolutku do góry, na teren olbrzymiego kompleksu Taman Tasik. 
Wtedy to napotkaliśmy bardzo przychylnego Pana (tambylca), który, zaniepokojony naszą powolną wspinaczką, zapytał czy nam jakoś nie pomoc. 
Idąc powoli, rozpoczęliśmy miłą pogawędkę, typu skąd jesteśmy, itd.  Kiedy zdradziliśmy, że przyjechaliśmy z Polski, miły Pan powiedział:
"Oh, Poland, Warsaw, Hitler",
wtedy my zaskoczeni, że nie,
"Hitler, was born in Austria, but he was German".
Wtedy miły Pan, nie chcąc słyszeć, żadnych wyjaśnień na ten temat, żadnej historii, obrócił się na pięcie i zaczął niemalże biec w stronę przeciwną.
Wiemy i rozumiemy, teraz, dlaczego są; "polskie obozy zagłady". Taki jest poziom szkolnictwa, w dalekich i nie tylko dalekich, krajach.
Jest to przykre.
Doszliśmy do KL Bird Park, cena dość zaporowa, w sumie zapłaciliśmy 140MYR, ale wizyta, przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Wielka, przeogromna ptasia woliera, a w środku my i ptaki, po prostu, cudownie.
Po raz pierwszy w życiu, byłam tak blisko, oswojonych dzikich ptaków; zdjęcia..., bajka, atmosfera, powalające.

Za 15MYR, Kuba mógł wziąć na ręce, dowolnie wybrane przez siebie ptaki.
Mógł też nakarmić strusie Emu.
Następnie wzięliśmy udział w show, w którym widzieliśmy oswojone, kaczki, kury, orły, papugi, i inne.
Potem zostaliśmy zaproszeni, na porę karmienia przez pelikany i ptaki podobne do bocianów -  dławigady indyjskie.
Następnie po raz kolejny przeszliśmy przez strefę papug,
 
strefę piskląt,
oraz sów, z których większość była tak zmęczona, że smacznie spała.
W końcu dotarliśmy do siedlisk, w których ptaki żyją, w naturalnych warunkach.
 
Pod koniec wizyty zaczęło nieźle padać, rzęsistym, tropikalnym, ciepłym deszczem, stan stopy Marcina, nie rokował dobrze, nie było zatem żadnych możliwości na powrót piechotą 2,5 km do stacji kolejki Masid Jamek (skąd przyjechaliśmy) i stamtąd ewentualnego kierowania się dalej. Na szczęście pod KL Bird Park, istnieje postój taxi. Skorzystaliśmy; za przejazd do upragnionego Petronas Towers, w strugach deszczu zapłaciliśmy 25MYR.
Okolice PetronasTowers w strugach deszczu
Weszliśmy, wjechaliśmy na szóste piętro i zjedliśmy obiadokolację, jednakże wcześniej odwiedziliśmy Pana Aptekarza, w bogato zaopatrzonym we wszystko Pharmacy, a w szczególności profesjonalne opatrunki i antybiotyki na ranę (od teraz stopa zaczęła się goić), Widok wnętrz był oszałamiający.
Burza (pioruny) trochę się uspokoiła, jednakże deszcz nie ustępował ani na chwilę, postanowiliśmy więc wyjść trochę na zewnątrz, celem zrobienia  obiecanych sobie "dziennych" fotek:
W związku z brakiem możliwości poprawy pogody, choć grająca fontanna na chwilę włączyła się,
postanowiliśmy wrócić do hotelu, po bagaże, zahaczając o Little India. Jednak deszcz wciąż lał i zacinał i ze zwiedzania dzielnicy hinduistycznej, trochę nici, przeczekaliśmy trochę, jednak

cóż, trzeba było jechać na lotnisko, gdzie z KL poprzez DBX, dotarlismy do BUD a stamtąd do domu.
Tak zakończyła się nasza, cudowna, wspaniała, podróż życia. Mam nadzieję, że nie ostatnia.
Rana na stopie, po zaaplikowaniu dedykowanych lekarstw, zaczęła się goić "w oczach".
Jak piszę te słowa, nie ma po niej praktycznie ani śladu.